Nigdy bym nie podejrzewał, że po „Britney Jean” samozwańcza księżniczka popu może nagrać coś gorszego. A jednak. Oczekiwania wobec najnowszego albumu Britney Spears, który właśnie trafił na sklepowe półki, były ogromne. Niestety, zamiast następcy „Blackout” otrzymaliśmy to coś…
Przykułem Twoją uwagę? Świetnie, o to mi chodziło. Zanim porządnie oberwę w komentarzach, przeczytaj dalej. (Nie, nie chodzi tutaj o nabijanie wyświetleń – nimi się nie najem. To trochę drastyczny, ale jednak eksperyment)
Regularnie obserwuje portale, grupy i fanpage muzyczne. Różne, te znane jak i mniej znane, polskie jak i zagraniczne. Elementem, który budzi największe zainteresowanie są recenzje. Reguła jest prosta – im większe grono fanów i ich zaangażowanie w sieci, tym liczba wyświetleń tekstów z podtytułem „[REZENZJA]” o ich idolach jest większa. Nic dziwnego, że każdy portal stara się, aby recenzje płyt pojawiały się jak najszybciej. Każdy poza POPRUNTHEWORLD.
Szczerze mówiąc niezrozumiała jest dla mnie ogólna idea recenzji muzycznych w XXI wieku. Nikt nie decyduje o zakupie płyty w oparciu o takie teksty. Każdą płytę bez problemu można w całości odsłuchać w sieci – zarówno w sposób legalny jak i nie. Fani, którzy generują 99% ruchu, zanim przeczytają recenzję o długo wyczekiwanym krążku, doskonale wiedzą jak on brzmi i mają wyrobioną o nim opinię. Mimo to chętnie ją czytają. Dlaczego?
Przede wszystkim aby znaleźć potwierdzenie swojej opinii albo z ciekawości, z tym, że waga pierwszego czynnika rośnie wraz z zaangażowaniem fana. Zdaniem fanów (lub może bardziej „psychofanów”) dobra recenzja to taka, która gloryfikuje nowy materiał gwiazdy. Zdaniem antyfanów dobra recenzja to taka, która równa niedawno wydaną płytę z ziemią. To normalne i nie widzę w tym niczego dziwnego lub złego. Prawda z reguły jest gdzieś po środku, jednak wyważone recenzje to zdecydowana mniejszość. Dlaczego? Bo skrajne opinie zawsze budzą większe zainteresowanie, nie tylko w muzyce, o czym redakcje wiedzą doskonale.
I tym oto sposobem na Twojej ulubionej stronce, niech to będzie Onet.pl, pojawia się w miarę kontrowersyjny tekst o nowym albumie. I wtedy się zaczyna. „TA RECENZJA NIE JEST OBIEKTYWNA!!!!!1111jeden1jeden” – to typowy komentarz rozwścieczonego fana. Odpowiedź redakcji (jeśli jest) to przeważnie „Recenzja, z zasady nie jest obiektywna ; )” (tak, uśmieszek nienawiści jest tutaj elementem obowiązkowym). I tutaj przechodzimy do sedna – to jak to jest, recenzja może być obiektywna? Moim zdaniem – i tak i nie.
Fakt, recenzja to nic innego jak bardziej rozbudowana opinia, a opinia w samej definicji jest subiektywna. Obiektywny opis krążka wyglądałby więc jak tabela z metadanymi, ale już ich interpretacja a nawet sam dobór będzie subiektywny. Z drugiej strony inaczej wyglądać będzie opinia osoby, która codziennie ma styczność z masą różnej muzyki i podchodzi do nowej premiery dość obojętnie, w porównaniu z fanem, który na każdej płaskiej powierzchni w swoim pokoju ma fotokopię swojej ulubionej gwiazdy. Czy takie osoby są autorami recenzji?
W większości – nie. Wiem, że to zabrzmi jak samozaoranie, ale jakie doświadczenie muzyczne lub uznanie może mieć bloger albo redaktor n-tego portalu o niespełnionych ambicjach? Różne, ale generalnie – niewielkie. Wystarczy porównać je z doświadczeniem osób pracujących w A&R-ach, managerów muzycznych i samych muzyków. Niestety, paradoksalnie ci o muzyce innych nie mówią (taka niepisana zasada – przeciętny słuchacz nie powinien wiedzieć, że istnieje coś takiego jak przemysł muzyczny), a jeśli już to w samych superlatywach. Szkoda, bo to ich opinie byłyby najciekawsze do poczytania. Może to jest pomysł dla portali muzycznych – zbieranie opinii o nowej muzyce wśród osób zajmujących się tym zawodowo?
Jeśli jeszcze nie złapałeś czemu unikam pisania recenzji jak ognia – tłumaczę. Po pierwsze nie wydaje mi się, ba jestem pewien, że moje doświadczenie nie jest specjalne godne uwagi. Po drugie nie jestem na tyle ważną osobą, żeby kogoś taka opinia interesowała. Jedyne co z mojej strony mógłbym robić, to starać się oceniać, czy dany materiał ma szansę na hit czy nie – będę tutaj nieskromny, ale wydaje mi się, że mój gust + znajomość trendów dość dobrze oddaje średnią społeczeństwa (z drugiej strony – czy to jest komplement?).
Tak więc, jeśli na blogu pojawi się tekst o piosence/płycie, to prawdopodobnie dlatego, że czuję duży potencjał radiowo-sprzedażowy (lub wręcz przeciwnie, antyprzykłady też są dobre). Tylko tyle i aż tyle. Jeśli dotrwałeś do końca tej paplaniny (sorry, ale musiałem to wyjaśnić) to bardzo dziękuję.
P.S. Jeśli naprawdę chcecie wiedzieć co sądzę o „Glory” – to naprawdę dobry album, może i jeden z najlepszych Britney Spears. Brakuje mi na nim jednak tego prawdziwego przeboju. Make Me… nie jest złe i szkoda, że rozgłośnie radiowe w niego nie uwierzyły.
P.S.2. Sorry za clickbaita, ale tak właśnie chciałem pokazać jaki jest sens recenzji.