Ponad 40 mln sprzedanych płyt i 150 mln singli. Ponad 8 mln widzów koncertów i ponad pół miliarda dolarów (!!!) wpływów biletowych. Tej pani nikomu nie trzeba przedstawiać i od teraz jej drugim domem ma być Universal.
Taylor Swift jako 16-letnia piosenkarka country wydała w 2006 roku swój pierwszy album „Taylor Swift” pod szyldem nowej, niezależnej wytwórni Big Machine Label Group. Szczegóły umowy między artystką a firmą nie są znane, ale z doniesień prasowych można wnioskować, że jej końcowa opcja obejmowała wydanie 6 albumów i roczny okres wygaszenia. Tym samym rok po wydaniu „reputation” (premiera 10/11/2017) Swift mogła podjąć decyzję – zostać w mateczniku czy szukać nowych możliwości.
A tych ponoć było wiele. Taylor jako gwiazda klasy A+++ mogła zrobić tak naprawdę wszystko: założyć własną wytwórnię, rozpocząć pionierską współpracę fonograficzną z wybranym serwisem streamingowym czy wybrać nowy label spośród kolejki chętnych. A jako że to jeden z ważniejszych kontraktów ostatnich lat, media branżowe z uwagą śledziły plotki na ten temat.
A jednak majors
I tutaj spore zaskoczenie! Taylor Swift przystępuje w szeregi największego z majorsów – Universal Music Group z Republic Records jako przedstawiciel na terytorium US. Zaskoczenie, bo zamiast innowacyjnego ruchu Swift wybrała najbardziej klasyczną opcję z możliwych.
Co prawda Universal nie jest dla sztabu artystki czymś zupełnie nowym, bo Big Machine korzystało z usług dystrybucji UMG na świat z wyłączeniem Stanów, jednak nadal – to wyraźny sygnał dla przemysłu muzycznego. Ja ten sygnał odbieram jednak odwrotnie niż większość komentatorów, bo nie z perspektywy artysty a wytwórni. To, że Swift wybrała Universal świadczy tylko o tym, że właśnie Universal zaproponował jej najlepsze warunki – tak samo jak Sony zaproponowało Adele najlepsze w 2016. Lepsze niż sama, jako niezależna artystka mogła sobie zaproponować.
Nowa strategia dużych graczy
Innymi słowy: to sygnał, że obecnie duże wytwórnie muzyczne wolą skupiać się na sprawdzonych nazwiskach niż budować rozległy katalog i liczyć na to, że z młodego narybku muzycznego wyhodują kiedyś grubego szczupaka. To zadanie, nad którym do tej pory w pocie czoła pracowały działy A&R i P&M, w przypadku debiutów wydaje się być co raz bardziej przesunięte bezpośrednio na barki nowych twórców.
„Jeśli rynek pokaże, że Twoja muzyka się naprawdę podoba, hojnie w Ciebie zainwestujemy. Wcześniej – pokaż, że potrafisz zainwestować w siebie, bo w obecnych czasach masz wszystkie narzędzia, żeby tworzyć.” – wydaje się być hasłem przewodnim dużych koncertów fonograficznych. W sumie to się z tym zgadzam – żeby nagrywać fajną muzykę nie trzeba kilkusettysięcznych zaliczek – wystarczy talent i zaangażowanie, bo wszystkie narzędzia są prawie za darmo w sieci. Nie trzeba mieć też wielkiego dystrybutora, żeby pochwalić się swoją muzyką – wystarczy pierwszy lepszy agregator.
Jeśli rynek pokaże, że Twoja muzyka się naprawdę podoba, hojnie w Ciebie zainwestujemy. Wcześniej – pokaż, że potrafisz zainwestować w siebie, bo w obecnych czasach masz wszystkie narzędzia, żeby tworzyć.
Jeśli muzyka się naprawdę spodoba, nowy artysta dość szybko dostanie zaproszenie od wytwórni. Headhunterzy od co najmniej 2 dekad nie chodzą po open-mic’ach a zachodnie oddziału od paru lat nawet specjalnie nie przeglądają social mediów w stylu MySpace. Wystarczą im nowe narzędzia do big data, które w kilka minut przeanalizują tysiące profili w Spotify i wytypują listę najbardziej obiecujących, nowych twórców. I wszyscy są zadowoleni – zarówno CFO bo nie ma utopionych zaliczek jak i artyści bo dostają ogromne wsparcie. Niby wszystko wydaje się być proste i logiczne, ale… wydaje się, że innowacyjny kontrakt gwiazdy jeszcze przed nami.