Britney Spears powraca. W sensie dosłownym i przenośnym, bo jej najnowszy singiel „Make Me…” z gościnnym udziałem G-Eazy’ego tylko uświadamia nam jak strasznym albumem było „Britney Jean”…
Make Me…. to bez wątpienia nawiązanie do korzeni Britney Spears z czasów jej legendarnego Blackout w uwspółcześnionym wydaniu. Właściwie to inspirowanie się brzmieniami złotego okresu muzyki pop (od Sugababes, Spice Girls i oczywiście Britney, po Backstreet Boys i *NSYNC) stało się ostatnio dość ciekawym trendem (Meghan Trainor to najlepszy przykład, ale ostatni singiel J.Lo też można zaliczyć do nowej mody); fajnie, że Brit spróbowała pójść tym tropem zamiast nakierowywać się na bardzo modny tropical house.
Kompozycja pod względem harmonii jest banalnie prosta, bo opiera się raptem na 3 akordach: A#-Cm-Gm (podobne sekwencje znajdziemy w Pretty Hurts i Halo Beyonce – ale to jedynie ciekawostka). Przewaga akordów molowych i zakończenie dłuższą (cały takt) subdominantą nadaje całości wyważony, nieco nostalgiczny nastrój wzmacniany później odpowiednio poprowadzoną melodią. W mojej ocenie to wielki plus i słuchacze wolą bardziej sensualny klimat (czy pasować będzie do niego teledysk?) od tandetnego brzmienia Pretty Girls.
Make Me…. jest tak naprawdę pełne fajnych, dobrze przemyślanych pomysłów (w przeciwieństwie do całej poprzedniej płyty…), które raz korespondują z muzyką początku lat 2000s a raz nawiązują do współczesnych rozwiązań. I tak z jednej strony mamy podział zwrotka – przedrefren – i krótki refren oparty na dropie z hookiem – te rozwiązania pojawiły się w popie tak naprawdę kilka lat temu dzięki wpływom klubowym – z drugiej słychać sample klasycznej Britney. Obok dość nowoczesnego brzmienia „pianino-organ” z długim ogonem pogłosu i charakterystycznymi samplami wokalnymi o zmienionej wysokości (doskonały przykład: Sorry Justina Biebera), znajdziemy gitarę niczym wprost wyciętą z Toxic. Brak typowego mostu (z wyraźną zmianą brzmienia) a jedynie coś na kształt trzeciej zwrotki z raperem to też jawne nawiązanie do złotego okresu dla muzyki pop, a zmiana melodii w drugiej zwrotce (wyżej poprowadzona), mimo że popularna zawsze, raczej częściej słyszana teraz niż 15 lat temu.
Na końcu należy się pochwała za produkcję wokalu. Ta na ostatnich kilku krążkach Britney po prostu leżała. Pani Spears nigdy wybitnego talentu wokalnego nie miała, ale nie usprawiedliwia to mechanicznego śpiewania bez pomysłu i niechlujnej produkcji głosu z nieludzko podkręconym autotunem, który zamiast nadawania fajnego „smaku”, brzmiało po prostu karykaturalnie. Po pierwszym przesłuchaniu Make Me… od razu widać, że zarówno Britney jak i jej producenci naprawdę się napracowali. Każda fraza jest dobrze przemyślana a edycja zrobiona tak jak być powinna – tj. żeby przeciętny słuchacz jej nie zauważył (co nie znaczy, że nie da się wychwycić kilku małych błędów).
Czy Make Me… to materiał na duży przebój, którym Britney może przypomnieć jak bardzo potrafi namieszać na scenie muzycznej? Trudno powiedzieć. Są pierwsze symptomy, które pokazują, że nowe nagranie spodobało się przeciętnemu odbiorcy. Czy jednak singiel będzie miał wystarczającą długofalowość? Na to pytanie odpowiemy sobie niebawem.